Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powiedział kapitanowi, wpadł w gniew i kazał milczeć. Zwłaszcza zirytowało go opowiadanie moje o koronie, którą widziałem przecież jak żywą. Chciał mnie nawet uderzyć z tego powodu.
— Czy pamiętasz ją jeszcze teraz?
— Jak najdokładniej. Była cała ze złota, wykładana perłami; miała wyryte dwa znaki.
— Jakie znaki?
— Litery: R. i S.
— Była to korona hrabiowska. Nie zapominaj nigdy tych liter. Powiedz mi, czy oprócz ciebie nie było tu nigdy, od czasu twego przybycia, żadnego podrzutka?
— Nigdy.
— W takim razie jesteś tym, którego szukam.
Mariano zapytał ze zdumieniem:
— Szukałeś mnie? Dlaczego? Poco?
— Mój synu, gdy taka będzie wola Boża, dowiesz się kiedyś, kim jesteś. To, co ci teraz opowiem, powinno ci wskazać drogę, na której będziesz mógł dowiedzieć się o swem pochodzeniu.
Twarz młodzieńca rozjaśniła się radosnym uśmiechem.
— Więc tak? — zawołał. — Bogu niechaj będą dzięki!
— Herszt nie powinien wiedzieć, że chcę mówić z tobą w tej sprawie, — rzekł żebrak. — Gdyby się dowiedział, że zdradziłem tajemnicę, zabiłby cię bez namysłu. Gdy inni udadzą się na spoczynek, przyjdziesz tu, dobrze?
— Dobrze.
— Przynieś ze sobą papier, pióro i atrament. I jakąś jaśniejszą lampę, bo pisać będziesz musiał dużo.

92