Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cy wszedł za hrabianką i doktorem, nie odważył się jednak powiedzieć ani słowa. Z przedpokoju drzwi prowadziły już wprost do gabinetu hrabiego. Były zamknięte. Roseta zapukała kilkakrotnie.
— Kto tam? — zapytał wreszcie głos Alfonsa.
— To ja — odpowiedziała hrabianka. — Otwórz.
— Roseta? — zapytał Alfonso kwaśnym tonem. — Któż cię wpuścił? Czy służący nie poinformował cię o moim rozkazie?
— Nie traćmy czasu na rozmowy. Otwieraj.
— Proszę, wróć do swego pokoju. Lekarze nie chcą się zgodzić na niczyją obecność.
— Moja obecność jest teraz konieczna, zwłaszcza, że niema jeszcze jedenastej.
— Ojciec rozkazał, by operacja odbyła się teraz, a nie jest to widok dla oczu kobiety.
— Muszę z nim naprzód pomówić!
— To niemożliwe. Zaraz zaczynamy.
Słowa te zostały wypowiedziane nie jak dotąd, spokojnie i grzecznie, ale w tonie niecierpliwym i kategorycznym. Hrabianka była oburzona.
— Alfonsie — rzekła surowo — żądam, byś mi otworzył. Mam prawo i obowiązek pomówić z ojcem przed operacją.
— Ojciec nie życzy sobie tej rozmowy. Zresztą, nie mam ochoty do gawędzenia poprzez drzwi. Odejdź, twoje pukanie na nic się nie zda.
— W takim razie otworzę drzwi sama!
— Spróbuj!
Słowa te wypowiedział Alfonsa z akcentem szyderczej ironji, poczem odszedł ode drzwi.

66