Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wspaniały jeździec — rzekła Angielka, obrzucając jeźdźca spojrzeniem pełnem podziwu.
Mariano spojrzał w okno, przy którem stały obydwie panie. Zatrzymawszy konia, rzucił na górę jeszcze jedno długie spojrzenie.
— Widziałaś? — zapytała Amy, oblewając się rumieńcem. — Patrzył na ciebie.
— Na mnie? Skądże znowu? Wzrok jego był ku tobie skierowany; widziałam doskonale.
— Cóż ty mówisz! Jesteś przecież taka piękna, na ciebie więc musiał zwrócić uwagę.
— Aleś ty jeszcze piękniejsza ode mnie. Nie wierzysz mi? Gotowam ci dowieść.
— Ciekawa jestem, w jaki sposób?
— Urządzimy sąd polubowny.
— Wspaniale. Chyba arbitrem nie będzie ten pan Alimpo, który nazywa mnie i donną, i sennorą, i miss!
— Nie, z pewnością nie on! Alimpo to poczciwy człeczyna, ale na arbitra się nie nadaje, zwłaszcza, że bez swej Elwiry nie wypowie żadnego sądu ani zdania. Ale jest ktoś na zamku, kto powie, żeś ładniejsza ode mnie: nasz lekarz.
— Dlaczegóż ma on być specjalistą od piękności, a nie od lekarstw, mikstur i maści? — zapytała Amy, kręcąc nosem.
Roseta odparła z uśmiechem:
— Lekarz może się znać nietylko na kordjałach. Doktór Sternau...
— Sternau? — przerwała Angielka. — Przecież to niemieckie nazwisko. Opowiadałaś mi kiedyś, że lekarzem waszym jest doktór Cielli.

136