Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas pomyślał Kamanita:
Wokół panuje niezmierna ciemność nocy wszechświata. Ale nadejdzie czas świtu i świat stutysięcznego Bramy wróci do życia. Gdyby pragnienie me skierowane było całe ku celowi zostania Bramą, który świat nowy powoła do życia, to nie widzę doprawdy istoty, któraby mi mogła zaprzeczyć tej godności. Wszystkie twory świata spoczywają w omdleniu niebytu, ja zaś sam jeden trwam przytomny i żywy. Mógłbym nawet, gdybym jeno chciał w tej chwili wszystkie te istoty stworzyć na nowo, postawić każdą na miejscu właściwem i zacząć nowy dzień wszechświata. Jednego tylko dokazaćbym nie zdołał, to jest przywrócić do istnienia Vasitthi, bowiem znikła tak, że nie pozostało po niej zarodu bytu, a żaden bóg ni Brama odnaleźć jej nie może. Cóż mi po życiu bez niej, która stanowiła najlepszą i najpiękniejszą jego cząstkę? Cóż mi to za dostojeństwo, stutysięczny Brama, skoro są dostojeństwa nierównie wyższe? Cóż mi po trwaniu w czasie, skoro istnieje wieczność?
Istnieje wieczność i droga do niej wiodąca. Pamiętam co mi raz mówił pewien bramin. Oto w ciele mieści się sto żył, ale jedna jeno wiedzie do wierzchołka głowy i tą właśnie ulata dusza z ciała. Podobnie istnieje w życiu mnóstwo dróg, wiodących poprzez różne osiedla cierpień, jedne długie, kręte, inne proste, zmierzają do miejsc miłych i przykrych, przechodzą przez świat duchów, łudzi, zwierząt i istot piekielnych, ale jedna jeno droga wyprowadzić może poza świat. To jest właśnie droga wieczności, droga w niepoznawalne. Stoję już na niej, przeto pójdę dalej, do samego końca.
Zatopił się w rozważaniu nauki Budy o drodze, wiodącej do unicestwienia cierpień.