Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 03.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rzeczywiście, nikt z nich tam jeszcze nie był. Propozycję gorąco poparł pan Perker, sądząc, że, bardzo być może, nieco rozrywki zbawiennie wpłynie na postanowienie pana Pickwicka i na jego pojęcia o więzieniu za długi. Przyjęto ją więc jednomyślnie, a Sama wyprawiono niezwłocznie pod „Białego Konia“, by zamówił pięć miejsc, nazajutrz o siódmej rano.
Znalazły się jeszcze dwa miejsca wewnątrz i trzy zewnątrz. A więc Sam zakupił je wszystkie, i wymieniwszy z kasjerem kilka uprzejmości na temat startej półkoronówki, którą tamten wydał mu w reszcie, wrócił pod „Jerzego i Jastrzębia“, gdzie do samego wieczora pilnie zajmował się pakowaniem ubrania i bielizny tak, żeby zajęły jak najmniej miejsca. Starał się również wynaleźć jakiś taki mechaniczny sposób, by pokrywki trzymały się na pudłach niemających ani, zamków, ani zawiasów.
Następny ranek nie okazał się pomyślnym dla podróżników. Był mglisty, ponury, deszcz mrzył. Konie dyliżansu, który powrócił z City, otaczała taka para, że nie było poza nią widać pasażerów nazewnątrz pojazdu. Roznosiciele dzienników byli przemokli i pachniali stęchlizną. Deszcz spływał po kapeluszach sprzedawców pomarańcz, którzy wsuwając głowy do wnętrza dyliżansów skrapiali siedzących tam w sposób bardzo orzeźwiający. Żydzi zamykali z rozpaczą scyzoryki o pięćdziesięciu ostrzach. Sprzedający przedmioty kieszonkowe trzymali je rzeczywiście w kieszeniach. Pantofelki na zegarki i widelce do smażenia grzanek sprzedawano za bezcen, a pugilaresy i gąbki oddawano za byle co.
Pozostawiając Samowi obronę bagaży przed siedmioma czy ośmioma tragarzami, którzy się na nie dziko rzucili, gdy tylko kocz się zatrzymał, i przekonawszy się, że pozostaje im jeszcze dwadzieścia pięć minut do odjazdu, pan Pickwick i jego przyjaciele przeszli do poczekalni — ostatniej ucieczki nędzy ludzkiej.
Sala podróżnych w zajeździe pod „Białym Koniem“ nie była, jak łatwo się domyśleć, bardzo wykwintna. Nie byłaby to zresztą poczekalnia, nawet gdyby wyglądała inaczej. Przypominała bawialnię, do której wszedł nieproszony piec kucheny, w towarzystwie zbuntowanych szczypców, łopaty i pogrzebacza. Sala podzielona była przegródkami ku wygodzie podróżnych. Resztę miejsca zajmował zegar, zwierciadło i żywy garson. Ten ostatni mieścił się zwykle w rodzaju budy urządzonej w kącie do mycia szklanek.
W dniu, o którym mowa, jedną z lóż zajmował mężczyzna o żywych oczach, lat około pięćdziesięciu, łysy, z wielkiemi pękami czarnych włosów po bokach i ztyłu głowy, z szerokiemi faworytami. Ciemny jego surdut zapięty