Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz słuszność — odpowiedział Cyrus i zamyślił się głęboko.
— Zresztą — dodał marynarz — wilgoć musiałaby uszkodzić papier, zamknięty w butelce, znajdującej się tak długo w morzu. Ten zaś był całkiem świeży.
— Rzeczywiście, jest w tem coś tajemniczego — powiedział Cyrus — ale czekajmy cierpliwie, dopóki nasz nowy towarzysz nie rozwiąże sam tego.
Przez kilka następnych dni nieznajomy nie wymówił ani jednego słowa. Pracował gorliwie koło roli, lecz zdala od wszystkich. W godzinach przeznaczonych na posiłek nie wracał do domu, pomimo, że go przywoływano, i poprzestawał na surowych jarzynach. Noce spędzał pod cieniem drzew, a w razie deszczu wciskał się w wydrążenia skały. Wrócił więc do tego samego trybu życia, jaki prowadził na wyspie Tabor. W tem dnia 10 grudnia, około godziny ósmej wieczorem, nieznajomy stanął nagle przed kolonistami, siedzącymi w altanie. Oczy jego dziwnym błyszczały ogniem, w całej postawie malowała się jakaś sroga dzikość.
Koloniści słuchali, nie przerywając nieszczęśliwemu. Gdy skońszenia, zęby jego szczękały jak w febrze. Co mu się stało? Czy widok ludzi tak nieznośny był dla niego? Czy mu się sprzykrzyło pracowite i uczciwe życie? Czy tęsknił za swym dawniejszym zwierzęcym żywiołem? Tak można było wnosić ze słów, wyrywających się z ust jego.
— Dlaczego ja tu jestem?... Jakiem prawem porwaliście mnie z mojej wyspy?... Czy może być jaki związek między mną a wami?... Czy wiecie, kto jestem... co uczyniłem... za co tam byłem... sam jeden? Kto wam powiedział, że nie zostawiono mnie tam umyślnie... że mnie nie skazano na samotne życie... na samotną śmierć na wyspie?... Czy znacie moją przeszłość?... Skąd wiecie, czy ja nie kradłem, czy nie byłem mordercą... czy nie jestem nędznikiem... istotą wyklętą... zasługującą na to jedynie, aby żyć jak dzikie zwierzęta... zdala od ludzi? Mówcie... czy wam to wiadomo?
Koloniści słuchali, nie przerywając nieszczęśliwemu. Gdy skończył, Cyrus zbliżył się do niego, chcąc go uspokoić, lecz ten cofnął się żywo.
— Nie! nie! — zawołał. — Jedno tylko słowo... Czy jestem wolny?
— Zupełnie — odpowiedział inżynier.
— A więc żegnam was! — zawołał i uciekł, pędząc, co mu sił starczyło.
Nab, Penkroff i Harbert pobiegli za nim aż na skraj lasu, lecz powrócili sami.
— Trzeba mu pozostawić zupełną swobodę — rzekł Cyrus.
— Nie wróci już nigdy — powiedział marynarz.