Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się pięknie kraje, prawie bez prochu! Ach, panie James, dwadzieścia lat temu, dopiero by ten pokład robił konkurencję kopalniom Swansea i Kardiff. A i dziś palacze wyrywać go sobie będą, a choć eksploatacja kopalni nie wiele kosztować będzie, pomimo to, sprzedawać będziemy drogo taki węgiel!
— Wistocie — rzekła Magdalena — która wzięła odłamek do ręki i przyglądała mu się okiem znawczyni. — Przedni to gatunek węgla. Weź go z sobą Szymonie, weź go na folwark! Chciałabym, żeby pierwszy kawałek tego węgla, spalił się na naszem ognisku.
— Masz słuszność, żono! — odrzekł stary nadsztygar. — Zobaczysz, żem się nie omylił.
— Panie Starr — zapytał teraz Henryk — ma pan pojęcie o możliwem położeniu tej długiej galerji, którąśmy szli od chwili wejścia do nowej kopalni.
— Nie, mój chłopcze — rzekł inżynier. — Z pomocą busoli mógłbym może oznaczyć jej kierunek ogólny. Ale bez busoli, jestem tu jak marynarz na pełnem morzu wśród mgły, który, gdy słońca nie widzi, nie może żadną miarą określić swego położenia.
— Bezwątpienia, panie James — rzekł Szymon Ford — ale proszę pana bardzo, nie porównywaj naszego położenia z położeniem marynarza, któ-