Wkrótce wszystko ucichło, obwieszczając zgon nieszczęśliwego człowieka.
— Biedny!... nieszczęśliwy!... — szeptał Jan Cort.
— I nas wkrótce to samo czeka — rzekł Kamis.
— Co za szkoda! — odpowiedział z zimną krwią Maks.
A jednak co czynić?... Słonie wstrząsały drzewami, które tak drżały, jakby pod podmuchem huraganu... Naszych podróżnych czekał bezwątpienia taki sam koniec, jak Urdaksa.
Zejść z drzewa i uciec przed stadem słoni było niemożliwością. A choćby nawet jakimś niepojętym sposobem można się było dostać do lasu, to uciekający wpadliby z pewnością w moc krajowców, niemniej okrutnych od zwierząt.
Mimo to korzystaliby bez wahania ze sposobności schronienia się do lasu, gdyby tylko taka sposobność im się nadarzyła; rozsądek bowiem nakazywał lękać się mniej niebezpieczeństwa przypuszczalnego, niż oczywistego.
Drzewo zaczynało się chwiać na wszystkie strony, siedzący na nim obawiali się, że trąby słoniów wkrótce uchwycą za gałęzie. Wstrząśnienia były tak silne, że Jan, Maks i Kamis w każdej chwili lękać się mogli upadku.
Maks prawą ręką trzymał się drzewa, lewą przyciskał do siebie Langa.
— Albo korzenie pękną, albo pień się złamie — rzekł Maks.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/49
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
— 49 —