Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wetą, dali znak umówiony i Susquehanna przyciągnęła ich przyrząd w przestrzeni jednej mili, uniósłszy go o kilka metrów nad grunt.
Przeszukali tak całą płaszczyznę podmorską, tumanieni wciąż złudzeniami optycznemi, na które serce im biło z większą gwałtownością. Tu skała, tam jakaś wyniosłość dna, wszystko to wydawało im się pociskiem poszukiwanym, lecz niebawem poznawali omyłkę i znowuż wpadali w rozpacz.
— Ale gdzież oni są? — wołał J. T. Maston.
I biedny człowiek głośno przywoływał po nazwisku Nicholla, Barbicana i Ardana, jakby ci nieszczęśliwi mogli go słyszeć i odpowiedzieć przez te grube ściany.
W takich warunkach odbywały się poszukiwania, dopóki powietrze nie zepsuło się w przyrządzie do tego stopnia, że musieli wypłynąć na wierzch.
Holowanie rozpoczęło się około 6-ej wieczorem, a ukończyło dopiero o północy.
— Do jutra tedy — rzekł J. T. Maston, wstępując na pomost korwety.
— Tak jest — odpowiedział kapitan Blomsberry.
— Ale już w innem miejscu.
— Tak.