Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mieszkańców całej jednej półkuli. Najlepsze lunety morskie nie mogły odszukać pocisku, błądzącego wokoło swego satelity, a jednak wszystkie zwróciły się ku jego tarczy błyszczącej, lornetowanej wówczas jednocześnie przez miliony ócz.
— Już minęło 10 dni od czasu wyjazdu — rzekł porucznik Bronsfield. — Cóż się też z nimi stało?
— Przybyli na miejsce, mój poruczniku — zawołał jeden młody miczman — i robią to, co wszyscy podróżni za przybyciem do nieznanego sobie kraju — spacerują.
— Jestem tego pewny, choćby tylko dlatego, iż ty mi to mówisz, mój przyjacielu — z uśmiechem odrzekł porucznik Bronsfield.
— Jednakowoż — odezwał się inny oficer — nie można wątpić o ich przybyciu na miejsce. Pocisk miał dojść do księżyca w chwili jego pełni, to jest dnia 5, o północy. Dziś mamy 11 grudnia, a więc już 6 dni upłynęło. Otóż w ciągu tego okresu, bez ciemności, jest czas urządzić się wygodnie. Zdaje mi się, że widzę naszych dzielnych rodaków, obozujących w jakiejś dolinie nad brzegiem strumyka księżycowego, przy swoim pocisku napół wrytym w ziemię wskutek upadku i obsypanym szczątkami wulkanicznemi; wyobrażam sobie, jak kapitan Nicholl zabiera