Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stania na linii obojętnej. A tu niespodzianie zjawia się czwarte, co do nieskończoności. Aby wobec tego nie upaść na duchu, trzeba było takiego mędrca jak Barbicane, istoty tak flegmatyczmej jak Nicholl, albo śmiałka takiego jak Ardan.
Rozmowę zwrócono na tę sprawę.
Inni rozważaliby kwestyę z punktu praktycznego i pytaliby się, gdzie ich niesie wagon — pocisk? nasi zaś podróżnicy przeciwnie, szukali przyczyny samego wypadku.
— Wyszliśmy zatem z kolei — rzekł Ardan, ale jakiż tego powód?
— Obawiam się — rzekł Nicholl — czy pomimo całej naszej przezorności kolumbiada nie była źle ustawioną. Błąd w tym wypadku, choćby najmniejszy, mógł nas rzucić poza punkt przycięgania księżyca.
— Więc źle wycelowano? — zapytał Ardan.
— Wątpię — odpowiedział Barbicane. — Armaty skierowano prawidłowo do zenitu, a prostopadłe jej ustawienie bardzo ściśle było zrobione. Otóż powinniśmy koniecznie spaść na księżyc w pełni, przechodzący przez zenit. Musi tu być jakaś inna przyczyna, tylko że dojść jej nie mogę.
— Może zapóżno przybywamy? — zapytał Nicholl.
— Zapóźno? — powtórzył Barbicane.