Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez pierwszych kilka godzin Bonawentura płynął równolegle z południowemi brzegami wyspy Lincolna, która niebawem przedstawiała się oczu podróżnych jak koszyk zielony, z którego wynurzała się góra Franklina. Wzgórza zmalałe oddaleniem, nadawały jej postać nie bardzo zdolną przynęcić statki do jej brzegów.
Około godziny pierwszej z południa minęli przylądek Jaszczurczy, płynąc pełnem morzem dziesięć mil od brzegów. W tej odległości nie podobna już było dojrzeć ani znaku północnych wybrzeży ciągnących się aż do grzbietów góry Franklina, a w trzy godziny później, zniknął na widnokręgu wszelki ślad wyspy Lincolna.
Bonawentura sprawował się wyśmienicie. Unosił się lekko na falach i szybował raźnie. Pencroff rozwinął żagiel strzałkowy i w pełnem ożaglowaniu płynął w prostym kierunku wskazanym przez busolę.
Od czasu do czasu Harbert zastępował go przy sterze, a chłopak miał rękę tak pewną, że marynarz nie mógł mu wytknąć najmniejszego zboczenia.
Gedeon Spilett gawędził to z jednym, to z drugim, a w potrzebie sam przykładał rękę do pracy. Kapitan Pencroff był zupełnie zadowolony ze swej załogi i przebąkiwał nawet o uraczeniu jej „lampeczką wina od kurzu!“
Wieczorem sierp księżyca, który dopiero 16go miał dojść do pierwszej kwadry, zarysował się na ściemnionem tle nieba i wkrótce zagasł.