Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wsze, i rozpoczęła się walka nieprzerwana na strzały z rewolwerów i ciosy toporów. Nie mało już kulpesów musiało zaścielać ziemię, a banda nie zdawała się zmniejszać wcale. Rzekłbyś, że wciąż jej przychodzą nowe posiłki od strony mostku.
Wkrótce osadnicy walczyć musieli pierś z piersią, przyczem nie obyło się bez kilku ran, na szczęście lekkich. Harbert strzałem z rewolweru uwolnił Naba, któremu na plecy skoczył jeden kulpes, jak tygrys. Top bił się z prawdziwą wściekłością, skacząc lisom do gardła i dusząc je gruntownie. Jow, uzbrojony swoją pałką, tłukł jak ślepy i ani rusz nie dał się powstrzymać w tyle. Obdarzony niewątpliwie wzrokiem pozwalającym mu przebić te ciemności, znajdował się wciąż w miejscu najzacieklejszej walki i od czasu do czasu wydawał ostre gwizdnięcie, będące u niego cechą najwyższej roskoszy. Była chwila, w której tak daleko się posunął, iż przy świetle wystrzału, ujrzeć go można było otoczonego przez pięć czy sześć wielkich kulpesów, którym stawiał czoło z rzadką krwią zimną.
Wreszcie skończyła się walka zwycięstwem osadników, nie prędzej jednak aż po dwóch wielkich godzinach oporu. Pierwsze pobłyski świtu snać skłoniły do odwrotu napastników, bo pomknęły ku północy, przez mostek, który Nab natychmiast zwiódł za niemi.
Gdy światło dzienne dostatecznie rozjaśniło pole walki, osadnicy naliczyli około pięćdziesiąt kulpesów, zabitych i rozrzuconych po wybrzeżu.