Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczą. Ani pod niebotycznem sklepieniem zastępów, ani na drzewach rosnących wzdłuż brzegów Dziękczynnej, nie było znać śladu ludzkiej stopy. Podróżnicy nie znaleźli żadnego znaku podejrzanego, i oczywistem było, że nigdy siekiera nie tknęła tych drzew, że nigdy nóż pjonierski nie przecinał tych splotów wikliny wijącej się od jednego pnia do drugiego, wśród gęstych krzaków i wysokiej trawy. Jeśli rozbitki jacy wylądowali w istocie na wyspę, nie musieli jeszcze opuścić wybrzeży, i z pewnością nie pod gęstem sklepieniem puszczy należało szukać pozostałych przy życiu mniemanych rozbitków.
Inżynier zdradzał zatem pewien pośpiech w chęci dotarcia do zachodnich wybrzeży wyspy Lincolna, oddalonych jeszcze wedle jego obliczenia najmniej pięć mil. Przedsięwzięto więc dalszą żeglugę, i pomimo że rzeczywisty kierunek Dziękczynnej zdawał się zmierzać zamiast ku zachodnim wybrzeżom raczej ku górze Franklina, postanowiono nie opuszczać czółna, dopóki stanie dość wody, aby je unieść. Tym sposobem oszczędzano zarówno trudów jak czasu, gdyż inaczej trzeba by było siekierą torować sobie drogę w pośród gąszczy.
Wkrótce jednak pęd wody ustał zupełnie, czy to dla tego, że morze zaczęło opadać — a właśnie o tej godzinie powinno było zacząć opadać — czy też dla tego, że przypływ morza w tej odległości od ujścia Dziękczynnej nie dawał się czuć więcej. Trzeba więc było chwycić za wiosła. Nab z Harbertem zajęli swe ławki. Pen-