Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Osadnicy nasi zstępowali bardzo zwolna. Trudno zaprzeczyć, że doznawali wszyscy pewnego wruszenia, zapuszczając się w te tajemnicze głębie, w których nigdy jeszcze noga ludzka nie postała. Milczeli i rozmyślali, i niejednemu z nich przyszło na myśl, czyli jaki potwór z rodzaju „głowonogów“ nie zamieszkuje wnętrza tej pieczary zostającej w połączeniu z morzem. Należało więc postępować naprzód z pewną ostrożnością.
Zresztą Top biegł na czele tego małego orszaku i można się było spuścić na węch psa, który w razie jakiego niebezpieczeństwa niezawodnie uderzyłby na alarm.
Zeszedłszy w dół około sto stóp dość krętym kurytarzem, Cyrus Smith, który szedł naprzód, zatrzymał się, a towarzysze jego złączyli się z nim. Miejsce, w którem się zatrzymali, tworzyło rodzaj pieczary średnich rozmiarów. Krople wody spadały ze sklepienia, nie pochodziło to jednak ztąd, iżby woda z zewnątrz na wskróś przeciekała granit. Były to poprostu ostatnie ślady potoku, który tak długo grzmiał wśród tej pieczary, a powietrze, z lekka wilgotne, nie zdradzało zresztą żadnych wyziewów mefitycznych.
— Cóż tedy, kochany Cyrusie? — odezwał się Gedeon Spilett. Oto mamy schronienie nikomu nieznane i ukryte głęboko, a jednak wziąwszy wszystkie razem, mieszkać w niem niepodobna.
— Dlaczego niepodobna? — zapytał marynarz.