Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do współ plemienników swoich z Port-Maccqarie; lecz nie podobna ich było zejść z bliska; ta sama trudność zachodziła także co do kruków i srok, które zrywały się całemi gromadami. Jeden nabój śrutu byłby z nich uczynił wielką hekatombę, lecz cała broń palna naszych myśliwców składała się z kamyków, a zaś broń sieczna z kosturów, system jej więc był zbyt pierwotny, ażeby mógł służyć do tak dalekich celów.
Niedostateczność uzbrojenia okazała się jeszcze wyraźniejszą, gdy naraz stado zwierząt pomknęło gęstwiną, w olbrzymich podskokach po trzydzieści stóp, istne czworonogi latające, z taką chyżością i w tak wysokich susach, że zdawało się, iż przeskakiwały z drzewa na drzewo, jak wiewiórki.
— To Kanguruh! zawołał Harbert.
— A można je jeść? zapytał Pencroff.
— Przyprawione we właściwy sposób, lepsze są niż najlepsza dziczyzna, odparł korespondent.
Zanim jeszcze Gedeon Spilett dokończył tych słów tak pełnych zachęty, gdy marynarz, Nab i Harbert puścili się w pogoń za kangurami. Cyrus Smith wołał na nich, ale na próżno. Lecz napróżno także gonili nasi zapaleni łowcy tę zwierzynę elastyczną i lotną jak piłka. Po pięciu minutach zadyszeli się a zwierzyna znikła w gęstwinie. Top nie był także szczęśliwszym od swoich panów.
— Panie Cyrus, rzekł Pencroff, gdy inżynier i korespondent połączyli się z nimi, panie