Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ptaki, do których niepodobna było się przybliżyć, Kurukusów nawet nie było widać, zdawało się więc, że marynarz będzie musiał wrócić nazad w tę bagnistą stronę lasu, gdzie tak pomyślnie wypadł był połów na tetrasy.
— A no! panie Pencroff, odezwał się Nab z lekkim sarkazmem, jeżeli to ma być ta zwierzyna, którą obiecałeś pan dostarczyć mojemu panu, to nie wiele potrzeba będzie ognia, ażeby ją upiec!...
— Trochę cierpliwości, Nab, odparł marynarz, co jak co, ale pewnie nie zwierzyny braknie za naszym powrotem!
— Więc nie masz pan zaufania do pana Smitha?
— I owszem.
— Ale nie wierzysz pan, żeby nam dał ognia?..
— Uwierzę, gdy drzewo zapłonie na ognisku.
— Będzie płonąć, bo Pan mój tak powiedział!
— Zobaczymy!
Tymczasem słońce nie stało jeszcze u szczytu widnokręgu. Poszukiwania więc szły dalej a Harbert zrobił niebawem bardzo pożyteczne odkrycie, wynalazł bowiem drzewo z jadalnemi owocami. Był to rodzaj sosny wydającej ziarna podobne do wybornych migdałów, wielce cenione w umiarkowanych strefach Ameryki i Europy. Migdały te były zupełnie dojrzałe i Harbert wskazał je swoim towarzyszom, którzy się niemi uraczyli do syta.