Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 257 —

lizująco na umysł człowieka, a nam nie stało obecnie ani jednego ani drugiego. Pustka i bezczynność, Bóg wie na jak długo, stanęły niby widma przed nami. I czegoż dobrego można się było w końcu spodziewać od tych ludzi bez podstaw i wykształcenia, gdy nawet inteligentne umysły opanować w końcu mogła czarna rozpacz?...
To też kapitan z porucznikiem i bosmanem złożyli znów naradę. Przyłączyłem się do nich właśnie, gdy Len Guy mówił:
— W imię wspólnego dobra broniliśmy łodzi i bronić jej będziemy.
— Z narażeniem życia nie oddamy jej! — potwierdził Jem West.
— Kto wie zresztą — zauważyłem — czy okoliczności nie zmuszą nas niezadługo do szukania na niej bezpieczeństwa...
— W takim razie — odparł kapitan — ponieważ łódź jest za małą, byśmy się wszyscy mogli w niej pomieścić, jedynie losowi musielibyśmy zostawić wybór. Co do mnie, poddaję się pod prawa ogólne.
— Tak źle jeszcze nie jest — zawołał bosman — lodowiec trzyma się mocno i nie grozi nam też stopnieniem przed zimą.
— Nie — potwierdził Jem West — tego nie potrzebujemy się obawiać. Jeżeli wszakże konieczną jest straż przy łodzi, należy ją również postawić przy składzie z żywnością.
— W całem tem nieszczęściu, choć to jedno jest dobre że ładunek nasz ocalał. Boże mój, toż mi się w głowie pomieścić nie chce, że nasz Halbran jest tam, w głębi morskiej, że go spotkał los starszego jego brata Oriona!...
— Tak niezawodnie — pomyślałem — los równy, choć wywołany różnemi przyczynami, bo gdy tamtego zniszczyła dzika ręka krajowców wyspy Tsalal, ten padł ofiarą jednej

Sfinks lodowy.17