Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 240 —

czując większość siły za sobą — aż i na nas przyjdzie kolej, tu, gdzieśmy pociągnięci zostali wbrew naszej woli...
— Milcz Hearnie! — zawołał Jem West blady z gniewu — albo...
— Hearn powiedział to co miał do powiedzenia — odparł spokojnie lecz z niezwykłą siłą kapitan — a ponieważ już tak postąpił, radzę mu, by nie próbował przerywać mi raz wtóry.
Mimo jednak tak poważnej groźby z ust samego kapitana, buntowniczy marynarz nie myślał jeszcze okazać się uległym, gdyby nie Marcin Holt, który podszedł ku niemu żywo i począł go uspokajać.
Tymczasem Lem Guy zdjął czapkę z głowy i rzekł ze wzruszeniem, którego szczerość odczuliśmy w głębi duszy.
— Za tych więc, którzy zginęli nagle w tej niebezpiecznej wyprawie, podjętej w imię uczuć miłości bliźniego, za tych miłych naszemu sercu towarzyszy, poślijmy do Boga serdeczne westchnienie, by raczył wziąć w rachunek ich zasługi poświęcenia i przyjął do wiecznej Swej chwały! Módlmy się bracia na klęczkach!...
Za przykładem kapitana poklękliśmy wszyscy na płaszczyźnie lodowej i cichy szmer modlitwy wzniósł się do nieba.
— A teraz — rzekł wreszcie Len Guy, powstając, cośmy równocześnie z nim uczynili — oddawszy umarłym co im należało, zwracam się do żyjących, którym zapowiadam, iż mimo wszelkich wyjątkowych okoliczności, wymagam od nich posłuszeństwa. Jakikolwiek byłby mój rozkaz, nie zniosę ani oporu, ani wahania. Na mnie ciąży odpowiedzialność za byt ogółu i nie ustąpię w niczem nikomu! Dowodzę tutaj tak samo jak tam na statku!...
— Na statku, którego już niema — rzucił śmiało Hearn.