Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 156 —

kończonemi czerwonemi pazurkami, ogonem szczura, a pyszczkiem kota, w którym błyskały koralowe zęby.
Osobliwości te, jak się już dawno domyślałem, musiała stworzyć jedynie rozbujała fantazya autora pamiętników.
Po kilku godzinach spokojnej żeglugi, słońce skryło się za mgły, z poza których jaśniało bladem tylko światłem, a słaby wiaterek cichł znowu tak, iż co chwila opadały żagle wzdłuż masztów.
Opóźnienie takie, właśnie w tym czasie, było dla wszystkich niemiłą próbą cierpliwości.
— A jednak to morze nie zawsze pewno bywa tak ciche... nieraz muszą tu szaleć gwałtowne burze, od których oby nas niebo uchroniło — myślałem dla własnego uspokojenia.
Choć tylko siłą prądu niesiony Halbran, posuwał się jednak o tyle naprzód, że wedle poczynionych obliczeń znajdując się rano 24 grudnia pod 83° 2’ szerokości, mieliśmy zaledwie 20 mil od Tsalal, aż wreszcie o godzinie 6-tej minut 25 wieczorem, stanęliśmy naprzeciw tej odległej ziemi, wzruszeni i milczący.
Wraz z zarzuceniem kotwicy, cała załoga stanęła pod bronią, a rozstawione straże przykazane miały, baczenie na najmniejszy ruch na morzu.
Były jednak oczy umiejące patrzeć bystrzej od najczujniejszej straży, oczy zwrócone bez żadnej zmiany, niby igła busoli, w jednę nieruchomą ciemną plamę, jaką w pewnem oddaleniu tworzyła wyspa Tsalal, oczy Hunta.