Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 123 —

— Nie wielką jest tu siła słońca, nawet w porze letniej, objaśnił Len Guy, a przywoławszy porucznika:
— Cóż myślisz o takiem niebie? — zapytał.
— Mojem zdaniem nie wróży ono nic dobrego, trzeba nam być przygotowanym czy to na dłuższą niepogodę, czy też na gwałtowną burzę...
— Pamiętaj Jem, jak ważną jest rzeczą trzymać się, bądź co bądź, tego samego południka... — zalecał Len Guy.
— Zrobi się wszystko, kapitanie, co będzie w naszej mocy! Dotychczas jesteśmy na dobrej drodze...
— Zdaje mi się, że straże oznajmiły płynące właśnie już lodowce — rzekłem.
— Tak jest, a spotkanie z niemi mianowicie w czasie burzy, może być dla nas fatalne — odpowiedział widocznie stroskany kapitan.
Straże nie omyliły się. Już około południa ciężkie bryły lodu przesuwały się powoli ku wschodowi. Nie były to jeszcze olbrzymie góry, lecz bezkształtne masy, które Anglicy nazywają „pack” gdy są podłużne na 300 do 400 stóp, albo „palch” gdy mają kształt więcej okrągły. Płynąc jednak w pewnem oddaleniu, nie one przeszkadzały nam w żegludze, lecz coraz częściej zjawiające się ciężkie bałwany, które wywoływały przykre kołysanie żaglowca.
Tymczasem już o godzinie 2-ej zakotłowało w powietrzu od wiejącego, zda się ze wszystkich stron wichru, i Halbran doznał tak silnych wstrząśnień, że okazała się konieczność usunięcia z pokładu wszelkich przedmiotów łatwiej ruchomych.
Gdy o 3-ciej ciągle wzmagający się w sile wicher, przybrał wyraźnie kierunek północno-zachodni, porucznik kazał spuścić brygantynę i maszt przedni, czem spodziewał się oprzeć uderzającej sile i uniknąć konieczności zboczenia z drogi Weddella. Mimo tego jednak, Halbran ulegał tak