Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 66 —

Spełniono szybko rozkaz porucznika i do spuszczonej łodzi zeszli: bosman, Gracyan i Francis, którzy w silne dłonie ujęli wiosła.
Może jeszcze iskierka życia tli w tym człowieku, a w takim razie każda sekunda jest drogą. Jeżeli zaś martwe już tylko są te członki, może znajdzie się przy nim papier jakiś, jakie notatki dające świadectwo, kim był, skąd przybywa...
Łódź sunęła prędko. Zręcznym ruchem wiosła pchnął ją bosman ostatecznie do lodowca, łamiąc kruche jego brzegi, a upatrzywszy miejsce dość jeszcze pewne, zatopił w nim hak łańcucha od łodzi, aby trzymać ją nieruchomo i wskoczył z Gracyanem na bryłę.
Chwila jeszcze, a sztywne, zmrożone członki nieznanego człowieka złożone najpierw w łodzi, przeniesione zostały na pokład okrętu.
Kapitan Len Guy przystąpił ku nim i patrzał długo, jakby spodziewał się poznać w nich dobrego znajomego...
Był to marynarz w grubem, mocno zniszczonem i połatanem ubraniu z wełny, okrywającen tak nadzwyczajnie wychudzone ciało, że raczej do szkieletu już tylko było podobne. Chociaż nie mógł być starszym nad lat 40, jednak bujne włosy, zakrywające w nieładzie część twarzy, były już prawie zupełnie siwe.
Jakie straszne cierpienia, jakie tortury głodu i zimna przeżyć on musiał, zanim wynędzniałe jego ciało przeszło w ten stan lodowatego skostnienia!
Kapitan Len Guy pochylił się nad trupem, ujął głowę jego w obie dłonie, odgarnął delikatnie, jakby z pieszczotą, stargane włosy, szukał spojrzenia martwych ócz, których powieki mróz skleił, aż wreszcie glośnem wybuchnął łkaniem.
— Waterson! Waterson! — powtarzał.
— Waterson! — zawołałem mimowoli; zdawało mi się bowiem, że to nazwisko wprawdzie dość pospolite, łączyło się