Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 63 —

tam trzeba. Dla czegoż wreszcie sam Artur Prym, po cudownym swym powrocie miałby się ukrywać, gdy wieść o takiej podróży zwróciłaby na niego uwagę całego świata i uczyniła po wszystkie wieki sławnym. Czyżby zmusiły go do tego jakieś ważne powody, jaka straszna tajemnica może?...
Ale otóż znowu zająłem się zupełnie bezpożytecznie historyą nie wytrzymującą najsłabszej krytyki, bo wiara jaką jej daje kapitan, budzić tylko może współczucie dla niego, jako dla chorego maniaka.
Od chwili ostatniej z nim rozmowy, widywałem go znowu bardzo rzadko: a jeśli wyjątkowo ukazał się na pokładzie, twarz jego zaciemniała niezmiennie chmura żałoby i smutku, a wzrok skierowany był zawsze ku południowemu biegunowi.
Na szczęście, pod każdym innym względem zachował wrodzoną przytomność, i Jem West nie potrzebował w najmniejszej rzeczy zastępować go w roli kapitana, jak tego z początku pewny byłem.
Dnia 3-go września przechadzałem się właśnie wzdłuż pokładu, myśląc z zadowoleniem jak szybko i lekko unosi nas Halbran, i mimowoli porównałem rozpięte jego żagle do skrzydeł owych białych albatrosów, które jedenaście lat temu miał spotkać Prym w swym zmyślonym świecie podbiegunowym, gdy naraz zwróciła moją uwagę gromadka majtków stojąca po drugiej stronie, żywo zainteresowana czemś, co w pewnem jeszcze oddaleniu wyraźnie występowało ponad wzburzone nieco fale. Zaciekawiony podszedłem ku nim.
— To nie może być wieloryb — zapewniał Marcin Holt. — Od czasu jak tu stoimy, byłby już ze dwa, albo trzy razy wyrzucił strumień wody.
— Niema co mówić — potwierdził Hardzie — prędzej jest to kadłub jakiegoś rozbitego okrętu, który przypłynął tu z prądem...
— Do kroćset! — zawołał Roger — ładne spotkanie!