Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 10 —

uzbroić Halbrana w odpowiednią do obrony ilość armat, oraz wszelakiej broni i amunicyi, a baczna straż dniem i nocą zajmowała swe posterunki.
Wczesnym rankiem dnia 7-go sierpnia, zostałem nagle przebudzony silnem stukaniem do drzwi mego pokoju, oraz znanym mi głosem pana Atkinsa, który pytał:
— Panie Jeorling, czy śpisz pan jeszcze?
— A któż by mógł spać wobec hałasu, jaki pan robisz! — odpowiedziałem. — Cóż tam zaszło nowego?
— Widać okręt w oddaleniu sześciu mil jeszcze; zdaje się jednak, iż zmierza do naszego portu...
— Może to Halbran — zawołałem, zrywając się z łóżka.
— Przekonamy się o tem za parę godzin; w każdym razie jest to pierwszy okręt w tym roku, więc słusznie należy się mu jak najlepsze przyjęcie!
Z wyjątkowym pośpiechem dokończyłem szczegółów mojego ubrania i podążyłem do portu, z którego jednej strony odsłaniał się szeroki widok na morze.
Dzień był jasny, powietrze wolne od mgły, a morze lekko kołysane łagodnym powiewem wiatru.
Kilkunastu ludzi, przeważnie rybaków, zgromadziło się już w porcie, otaczając Atkinsa, jako osobistość bezwątpienia najbogatszą i najwięcej też poważaną wśród miejscowej ludności. Mimo, że wiatr sprzyjał przybywającemu okrętowi, tenże nie spieszył się zbytnio, czekając widocznie chwili przypływu. Zebrane towarzystwo skracało więc sobie chwile oczekiwania żywą rozmową, a nawet sprzeczką w kwestyi narodowości widzianego zdala statku.
Nie biorąc w tem osobistego udziału, z niemałom wszakże zajęciem słuchałem wygłaszanych zdań, choć przyznać muszę, że odczuwałem rzeczywistą przykrość, ilekroć wątpiono, aby to był tak upragniony przezemnie Halbran.
— Cóż znowu — oburzał się Atkins — któżby inny