Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
348

natury wulkanicznej, najeżony wyniosłościami, poprzecinany jarami; podróżni musieli zwolna drapać się na wysokość do półtora tysiąca stóp wynoszącą, aby przebyć napotkaną górę. Powietrze przytem było nieznośne: wicher dął straszny i gwałtowne zamiecie śniegowe powtarzały się co chwila. Smutna to była podróż tych nieszczęsnych po owych zmartwiałych wierzchołkach. Jednostajność białej barwy pokrywającej wszystko, była także powodem choroby swego rodzaju, upajała nijako, odurzała. Zdawało się, że pod nogami niema gruntu, że niema żadnego punktu stałego na tej ogromnej białej przestrzeni, jakby się było na pokładzie okrętu burzą miotanego, na którym co chwila brak człowiekowi pewnej podstawy.
Podróżni doznawali zawrotu głowy, martwota ogarniała ich członki, umysł ich usypiał, i nieraz szli jak snem zmorzeni; rozbudzali się dopiero przy potknięciu się, lub uderzeniu o jaki przedmiot, a potem znów zapadali w senność.
Dnia 25-go stycznia zaczęli się spuszczać po nierównej pochyłości, często po szklistej spadzistości lodowej. Jedno nieuważne stąpnięcie, a mogli stoczyć się w przepaść, w której zginęliby niezawodnie.