Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Można było śmiało odejść, musieliśmy koniecznie wymyślić coś ze względu na tę serenadę jutrzejszą. Cóż można wymyślić przeciw przemocy uświęconych obyczajów?!
Gdy rano, po śniadaniu zebraliśmy książki szkolne do kupy, Irzek, ostatni raz gładząe przed kieszonkowem lusterkiem pierwsze włoski swych wąsów, powiedział:
— Albo się wścieknie serenada, albo imieniny. Jedno z dwojga...
W drzwiach przedpokoju spotkała nas mama. Abyśmy jej mogli życzyć pierwsi. Gdyby nie bliski koniec roku szkolnego, nigdyby nam nie pozwoliła iść dziś do gimnazjum.
— Nie spóźnijcież się na obiad, — wołała jeszcze z balkonu, kiwając do nas chusteczką przez poranne słońce. Machała tą chusteczką z wysoka, niby z odbijającego od brzegów okrętu.
Na drugiej pauzie przyszedł do mnie Stefan. Nie jako kolega, lecz w charakterze kompozytora i dyrygenta. Musiał postanowić coś z serenadą. Dla sola z Andulki mógł ostatecznie znaleźć zastępcę. W danym razie można je było zagrać na wiolonczeli.
— No, bo tak, nikt nie wie, czego się trzymać?!
Dworski stał obok, przy tablicy i czekał. Patrzył prosto przed siebie oczyma, jak z blachy. Mongoł!!!
Cały świat przekręcił mi się w piersiach. Odesłałem ich na drugie piętro do Irzka.
— Irzek wie, ja nie pamiętam.
Przed ostatnią godziną zeszliśmy się z Irzkiem na naradę. Okazało się, że Dworski i Stefan nie są takie