Strona:Jules Verne-Anioł kopalni węgla.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nach, co chwila lękając się, aby nie uwięznąć w przejściu, bez możności wydostania się. W niektórych miejscach piersi nasze dotykały ziemi, pełzaliśmy wolno, jak żółwie, i to tak długo, że czuliśmy, jak w nas siły się wyczerpują, jak tracimy oddech i prawie czujemy się blizkimi omdlenia.
Raz uczuliśmy w powietrzu większą ilość nagromadzonych tu gazów palnych; z trwogą spojrzeliśmy na przewodniczącego nam starego górnika, niosącego lampę bezpieczeństwa. Ten, sądząc zapewne, iż dziwimy się, że światło wychodzi cokolwiek przyćmione, chciał koniecznie odrzucić druciany cylinder, ochraniający płomień lampy od zetknięcia się z powietrzem.
Na szczęście, nie dopuściliśmy do tego, bo w takim razie nastąpiłby wybuch gazu, a w jego skutkach nasza śmierć nieunikniona.
Kiedyśmy wreszcie po zbadaniu gruntownem kopalni, wydostali się na powiechnię ziemi, odetchnęliśmy swobodniej.

W podobnych warunkach lada dzień należy się spodziewać jakiej wielkiej katastrofy“.