Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z pokoju, ta baba nie byłaby mnie pewno za to zabiła; ale skrzyczałaby mię we wstrętny sposób. Byłaby mię zasypała pogróżkami i obelgami. Kiedy tego rodzaju ludzie mają do czynienia z kimś bezsilnym, nic ich wstrzymać nie może. Nie wiem dlaczego tak jest, ale ze złymi ludźmi, co to się widzi że są źli — nie umiem sobie poradzić. Mają taki jakiś sposób pognębiania człowieka. Boję się zła.
Heyst śledził na jej twarzy zmieniający się wyraz. Przytakiwał z głębokiem zrozumieniem, trochę rozbawiony.
— Rozumiem cię doskonale. Nie potrzebujesz się usprawiedliwiać ze swojej wielkiej wrażliwości na okrucieństwo. Jestem w tem trochę do ciebie podobny.
— Nie jestem bardzo odważna — rzekła.
— No, no! nie wiem doprawdy cobym zrobił — jakąbym miał minę — wobec istoty którąbym uważał za wcielenie zła. Nie masz się czego wstydzić.
Odetchnęła, podniosła na niego blade, czyste spojrzenie i szepnęła z nieśmiałym wyrazem twarzy:
— Nie zdajesz się być ciekawym tego, co Schomberg opowiadał.
— O biednym Morrisonie? Nie mogło to być nic złego, bo ten biedak był wcieloną niewinnością. A przytem, widzisz, Morrison nie żyje i nic go już nie obchodzi.
— Ależ powtarzam ci że on mówił o tobie — zawołała. — Mówił że wspólnik Morrisona najpierw zabrał mu wszystko co tylko się dało, a potem — a potem... no poprostu zamordował go — wysłał go gdzieś, gdzie tamten umarł!
— Uwierzyłaś temu? — spytał Heyst po chwili zupełnej ciszy.