Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Może Wezuwjusz? — poddał Heyst.
— Tak, tak, właśnie.
— Widziałem go już przed laty — przed wiekami — rzekł Heyst.
— Wtedy gdy tu jechałeś?
— Nie, długo zanim przyszło mi na myśl wybrać się do tej części świata. Byłem jeszcze młodym chłopcem.
Odwróciła się i spojrzała na niego uważnie, jak gdyby usiłując odkryć jakiś ślad chłopięctwa w dojrzałej twarzy mężczyzny o włosach przerzedzonych na wierzchu głowy i długich, gęstych wąsach. Heyst zniósł to otwarte badanie z żartobliwym uśmiechem, ukrywając głębokie wrażenie, jakie te zamglone, siwe oczy wywierały — na jego sercu czy nerwach — na zmysłach czy na duszy — czy budziły tkliwość, czy podniecenie — tego nie umiał powiedzieć.
— No, księżno Samburanu — rzekł wreszcie — czy znalazłem łaskę w twych oczach?
Zdawała się budzić ze snu i potrząsnęła głową.
— Myślałam o jednej rzeczy — szepnęła cichutko.
— Myśli, czyny — to wszystko są sidła! Jeżeli zaczniesz myśleć, przestaniesz być szczęśliwą.
— Nie myślałam o sobie — oświadczyła z prostotą, która zaskoczyła trochę Heysta.
— W ustach moralisty brzmiałoby to jak nagana — rzekł nawpół poważnie; — ale nie chcę ciebie podejrzewać o moralizowanie. Już od lat przestałem być w zgodzie z moralistami.
Przysłuchiwała się z uwagą.
— Domyślałam się że nie masz przyjaciół — rzekła. — Cieszę się że niema tu nikogo, bo nikt nie