Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobra z ciebie, rozsądna dziewczyna! — zaśmiał się cicho z drapieżną wesołością, przyczem barki jego poruszyły się kocim, falistym ruchem a skośne oczy sypnęły iskrami. — Myślisz ciągle o tym jego trzosie. Dobry z ciebie kompan, niema co! A jaka z ciebie będzie przynęta! No, no!
Dał się porwać na chwilę uniesieniu, ale wnet twarz jego pociemniała.
— Nie! Żadnej zwłoki. Za cóż ty masz człowieka — za strach na wróble? Myślisz że tylko kapelusz na nim i ubranie a w środku nic — że nie ma mózgu, żeby sobie różne rzeczy wyobrażać? Nie! — ciągnął gwałtownie — on już nigdy nie wejdzie do tego twego pokoju — nigdy w życiu!
Zapadło milczenie. Ricardo sposępniał szarpany zazdrością i nawet na Lenę nie spojrzał. Wyprostowała się, poczem powoli, stopniowo, chyliła się nad nim coraz niżej i niżej, jakby chcąc wpaść w jego objęcia. Wreszcie spojrzał na nią, zatrzymując ją nieświadomie.
— Posłuchaj! Ty, która umiesz zmóc mężczyznę gołemi rękami, czy potrafiłabyś... czy potrafiłabyś dźgnąć kogoś takiem narzędziem jak mój nóż?
Rozwarła szeroko oczy i uśmiechnęła się dziwnie do niego.
— Skąd ja mogę wiedzieć? — szepnęła czarownym głosem. — Może mi pan pokaże jak ten nóż wygląda?
Nie odrywając wzroku od jej twarzy, wyciągnął nóż z pochwy — krótkie, szerokie, okrutne podwójne ostrze o kościanej rękojeści — i dopiero wtedy zwrócił nań oczy.