Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co? Nie ma pan broni? — Nagle wybuchnął gwałtownie: — Mówię panu, że człowiek z towarzystwa nie może się mierzyć z pospolitem stadem. A jednak trzeba się nimi posługiwać. Nie ma pan broni, co? A przypuszczam że ta pańska dziewczyna to coś bardzo pospolitego. Nie wydaje mi się prawdopodobnem aby ją pan wyłowił w jakim salonie. Zresztą one są wszystkie jednakowe. Więc pan nie ma broni! Szkoda. Jestem w daleko większem niebezpieczeństwie niż to, które panu grozi czy też groziło przedtem — chyba że grubo się mylę. Ale nie mylę się — znam swojego człowieka!
Twarz jego straciła bezmyślny wygląd; sypnął gradem ostrych wykrzykników, które wydały się Heystowi jeszcze bardziej obłąkane od wszystkiego co mówił poprzednio.
— Na śladzie! Na tropie! — krzyknął, zapominając się do tego stopnia, że zaczął tańczyć z wściekłości na środku pokoju.
Heyst przypatrywał mu się jakby urzeczony przez ten szkielet w jaskrawym szlafroku, poruszający się konwulsyjnie niby groteskowa zabawka na końcu niewidzialnego sznurka. Nagle pan Jones uspokoił się.
— Powinienem był zwąchać co się święci. Wiedziałem zawsze że stamtąd przyjdzie niebezpieczeństwo. — Przeszedł nagle do poufnego tonu, utkwiwszy grobowy wzrok w Heyście. — A jednak osaczył mnie ten drab — jak najgłupszego z idjotów. Strzegłem go zawsze przed takiemi przeklętemi wpływami i mimo wszystko złapał mię w potrzask. Golił się pod moim nosem — i nic nie odgadłem!
Przeraźliwy śmiech, który rozległ się po ściszonych, poufnych zwierzeniach, brzmiał tak wyraźnie po war-