Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale Marcin wiedział! — dodał słabym szeptem, który ledwie dosięgnął uszu Heysta.
— Trzymałem ją w ukryciu tak długo jak tylko się dało — rzekł Heyst. — Może pan zrozumie moje powody, zważywszy pańskie wychowanie, tradycje i tak dalej.
— Wiedział — wiedział o tem! — zawodził pan Jones głuchym głosem. — Wiedział o niej od samego początku!
Oparty całym ciężarem o ścianę, pan Jones nie pilnował już Heysta. Wyglądał jak człowiek, który ujrzał rozwartą przepaść pod nogami.
— Jeżeli mam go zabić, to jest chwila właściwa — pomyślał Heyst, ale nie poruszył się wcale.
Nagle pan Jones poderwał głowę, wpatrując się w niego z szyderczą wściekłością.
— Miałbym wielką ochotę strzelić panu w łeb — pustelniku goniący za spódnicami, człowieku z księżyca nie mogący wytrzymać bez... Nie! Zastrzelę — ale nie pana. Zastrzelę tego drugiego kobieciarza — tego przebiegłego intryganta, hultaja, rozamorowanego gagatka! I golił się — golił się pod samym moim nosem. Strzelę mu w łeb!
— Zwarjował — pomyśłał Heyst, przestraszony nagłą wściekłością widma.
Czuł, że od chwili wejścia do tego pokoju nie był jeszcze w tak wielkiem niebezpieczeństwie — tak blisko śmierci. Obłąkany bandyta — to zaiste zabójcza kombinacja. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć że pan Jones dość był na to bystry, aby dojrzeć koniec swego panowania nad myślami i uczuciami idealnego sekretarza: aby dojrzeć bliskie załamanie się wierności Ricarda. Wmieszała się w to kobieta! Młoda kobieta,