Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem — oba te spotkania ustaliły raz na zawsze moje wyobrażenie o ślepej, rozjuszonej, bezrozumnej wściekłości. Murzyn śnił mi się potem latami. Pedro nigdy. Wrażenie było mniej silne. Zaprędko zszedłem Pedrowi z drogi.
Wydaje mi się naturalnem, że ta trójka, schowana w jakimś zakamarku mej pamięci, wyszła nagle na światło dzienne; tak naturalnem, iż nie usprawiedliwiam się wcale z egzystencji tych trzech ludzi. Tkwili w moich wspomnieniach i musieli się stamtąd wydostać; jest to dostateczne usprawiedliwienie dla powieściopisarza, który zabrał się do swego rzemiosła bez przygotowania, bez powziętego zgóry zamiaru i bez żadnej innej moralnej intencji poza tą, która przenika całokształt naszego świata.
Ponieważ ta przedmowa dotyczy przedewszystkiem pochodzenia osób występujących w powieści i moich z niemi stosunków, muszę zając się także Leną. Gdybym o niej zamilczał, wyglądałoby to na lekceważenie, a nic nie jest mi bardziej obce niż lekceważący stosunek do Leny. Jeśli ze wszystkich osób zaplątanych w „tajemnicę Samburanu“ przestawałem najdłużej z Heystem (lub tym, którego Heystem nazywam), to dziewczynie zwanej Leną przypatrywałem się najdłużej, z najbardziej wytężoną uwagą. Ta uwaga wypływała z lenistwa, do którego mam talent wrodzony. Pewnego wieczoru zawędrowałem do kawiarni w mieście nie leżącem pod zwrotnikiem lecz na południu Francji. W sali pełno było tytoniowego dymu, rozgwaru, klekotu domina i dźwięków piskliwej muzyki. Orkiestra chyba była mniejsza od tej, która się popisywała w hali Schomberga i wyglądała bardziej na zespół rodzinny niż na zebraną przygodnie kapelę;