Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wstał z miejsca bez szelestu, przeciągnął się giętko i cicho — przyczem wykręcił dziwacznie wbok głowę a krępe jego ciało niespodzianie się wydłużyło — spojrzał zukosa w stronę drzwi i wreszcie oparł się o stół, skrzyżowawszy ramiona na piersiach w najzupełniej ludzkiej postawie.
— Jest jeszcze jedna rzecz, po której można poznać pana: to kapryśny charakter. Prawdziwy pan od nikogo nie zależy, tak jak włóczęga na drodze. Jest panem swego czasu. Raz dostał zwierzchnik takiego ataku w górskiej mieścinie meksykańskiej, w zapadłym kącie kraju. Leżał przez cały dzień w ciemnym pokoju.
— Pijany? — To słowo wymknęło się Schombergowi niebacznie; zaniepokoił się tem bardzo. Ale przywiązany sekretarz uznał najwidoczniej pytanie za zupełnie naturalne.
— Nie, to się nigdy nie zdarza razem z takim atakiem. Więc szef leżał jak długi na macie, a obszarpany, bosy chłopiec, którego znalazł na ulicy, siedział w patio między dwoma oleandrami blisko otwartych drzwi pokoju i brzdąkał na gitarze, śpiewając mu tristes od rana do wieczora. Pan wie, tristes — twang, twang, twang, au, hu! Chru, yah!
Znękany Schomberg podniósł ręce do uszu. Ten hołd zdawał się pochlebiać Ricardowi. Usta jego skrzywiły się ponuro.
— Coś w tym rodzaju. Przecież nawet struś dostałby niestrawności, no nie? Okropność. Była tam kucharka, która kochała się we mnie — stara, tłusta murzynka w okularach. Chowałem się w kuchni i naciągałem ją, żeby robiła mi dulces — rozumie pan, słodycze, przeważnie z jaj i cukru — i tak zabijało się czas. Łasy jestem na słodycze jak dziecko. Ach