Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Rozmówię się z nim dziś wieczorem — rzekł do siebie Schomberg, pijąc w piżamie ranną herbatę na werandzie. Wschodzące słońce nie ukazało się jeszcze nad drzewami ogrodu; rosa srebrzyła się na trawie, błyszczała na kwiatach środkowego klombu i przyciemniała żółty żwir drogi. — Tak. Nie zejdę mu z drogi dziś wieczorem. Pokażę się i przytrzymam go, gdy będzie szedł spać z kasą w ręku.
Czemże on był ostatecznie, jeśli nie pospolitym awanturnikiem? Zabijaką? No, tak, prawdopodobnie był i zabijaką — tu Schomberg poczuł, że muskuły żołądka zadygotały mu pod lekkiem odzieniem. Ale nawet pospolity awanturnik zastanowi się, i to zastanowi się dobrze, nim zamorduje publicznie niewinnego obywatela w cywilizowanem mieście, rządzonem przez Europejczyków. Wzruszył ramionami. Naturalnie! — Wstrząsnął się znowu i ruszył leniwie w stronę swego pokoju aby się ubrać. Powziął decyzję i nie będzie już o tem myślał. Miał jednak pewne wątpliwości, które rosły i rozwijały się z biegiem godzin — podobnie jak niektóre rośliny. Wątpliwości te sprawiały, że od czasu do czasu pocił się obficiej niż zwykle; nie pozwoliły mu także zdrzemnąć się po drugiem śniadaniu. Obróciwszy się na posłaniu ze dwanaście razy, dał wreszcie za wygraną, wstał z łóżka i zeszedł nadół.
Było to między trzecią a czwartą, w czasie bezwzględnego spokoju. Nawet kwiaty zdawały się drzemać na łodygach obsadzonych sennemi liśćmi. Powietrze ani drgnęło, gdyż powiew od morza nadpływał zwykle później. Służba znikła z widoku, zażywając drzemki gdzieś w cieniu za domem. Pani Schomberg siedziała na górze w mrocznym pokoju o spuszczonych żaluzjach i trudziła się nad ułożeniem dwóch wiszą-