Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w zamknięciu, póki nie nadszedł czas wyruszenia na inny parowiec. Nie umiała przypomnieć sobie wszystkich nazw, które słyszała po drodze.
— Jak się nazywa ta miejscowość? — zapytywała często Heysta.
— Sourabaya — wymawiał wyraźnie i śledził jak w oczach dziewczyny, utkwionych w jego twarzy, przejawia się zniechęcenie, wywołane tym obcym dźwiękiem.
Nie mógł powstrzymać się od litości. Podsunął dziewczynie myśl, aby udała się do konsula, ale tę radę podyktowała mu sumienność, nie zaś przekonanie. Okazało się, że nie słyszała nigdy o podobnem stworzeniu ani o możności korzystania z jego usług. Konsul! Cóż to takiego? Kto to jest? Co mógłby dla niej zrobić? A kiedy posłyszała, że dałoby się może skłonić go, aby odesłał ją do Anglji, głowa opadła jej na piersi.
— I cóż jabym tam robiła? — szepnęła z tak właściwą intonacją i wyrazem tak przejmującym — czar jej głosu działał, nawet gdy mówiła szeptem — że Heystowi pierzchła niejako z przed oczu złuda ludzkiego braterstwa wobec nagiej prawdy o życiu tej dziewczyny, prawdy, która zostawiła ich sam na sam na moralnej pustyni jałowej jak piaski Sahary, bez kojącego cienia, bez rzeźwiącej wody.
Pochyliła się zlekka nad stolikiem, nad tym samym stolikiem, przy którym siedzieli podczas pierwszego spotkania — i, nie mając w pamięci żadnych innych wspomnień prócz ulicznego bruku, z którym zrosło jej dzieciństwo — znękana bezwładnemi, mglistemi i pierwotnemi wrażeniami swych podróży, które budziły w niej nieokreślony lęk przed światem, rzekła prędko, tak jak się mówi w przystępie rozpaczy: