Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzach i kamiennym wzroku muzykantek była jakaś brutalna podnieta, coś okrutnego, zmysłowego i odrażającego.
— To jest okropne! — mruknął Heyst pod nosem.
Ale w takim rytmicznym hałasie tkwi jakiś niesamowity urok. Heyst nie uciekł natychmiast, jak się tego można było spodziewać. Pozostał na miejscu, dziwiąc się samemu sobie, gdyż nic nie mogło być bardziej odrażające dla jego upodobań, dotkliwsze dla zmysłów i poniekąd bardziej przeciwne jego istocie, aniżeli te brutalne przejawy siły. Nie można było tego nazwać muzyką; kapela Zangiacoma mordowała poprostu ciszę z ordynarną, dziką energją. Miało się wrażenie, że się jest świadkiem jakiegoś gwałtu, i to wrażenie tak silne, iż niepodobna było zrozumieć ludzi siedzących na krzesłach tak spokojnie, bez żadnych oznak zgrozy, gniewu czy trwogi i popijających różne napoje. Heyst odwrócił oczy od niezrozumiałego widoku tej obojętności.
Gdy orkiestra zamilkła, doznał tak wielkiej ulgi, że poczuł wielki zawrót głowy, jak gdyby otchłań milczenia rozwarła się u jego nóg. Kiedy spojrzał na salę, twarze publiczności wyrażały wbrew wszelkiej logice ożywienie i zainteresowanie, a muzykantki w białych muślinowych sukniach schodziły parami z estrady na „salę koncertową“ Schomberga. Rozproszyły się wszędzie. Męski osobnik o zakrzywionym nosie i fioletowo czarnej brodzie gdzieś się zapodział. Nastąpiła przerwa, w czasie której — zgodnie z planem przebiegłego Schomberga — członkinie orkiestry miały zaszczycać swem towarzystwem słuchaczy — to jest, naturalnie, tych z pomiędzy słuchaczy, którzy skłonni byli do bratania się ze sztuką w sposób poufały a hojny, przyczem sym-