Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Taki dzień budził w sercu radość. Czerwiec wywiesił wszystkie swe odświętne chorągwie; słońce i maki rozlśniły się ogniście; białe motyle wzlatywały w górę, zataczając wesołe kręgi, a pszczoły uwijały się na kielichach lwich pyszczków. Lipy zaczynały się już okrywać kwieciem. Wysokie białe lilje na ogrodowych grzędach rosły już na wyścigi z polnemi ostróżkami, białe i czerwone róże stały w pełnym rozkwicie, ukazując swe złote serduszka w ujęciu nastroszonych płatków. Lieciuchny wietrzyk poruszał powietrzem, a cichy szmer i brzęk i bzykanie rozbrzmiewało i milkło naprzemian nad głową Edwarda Piersona, powracającego z samotnej przechadzki do Opactwa Tintern.
Przybył dopiero dziś rano do Kestrel, siedziby swego brata Roberta, położonej nad brzegiem rzeki Wye. Po drodze zatrzymał się w Bath i zdołał się już częściowo opalić w ten szczególny sposób, właściwy ludziom, którzy zbyt długo przebywają w Londynie. Kiedy tak szedł długą, obsadzoną gęsto drzewami aleją, popłynęła ku niemu melodja zagranego od niechcenia walca. Uśmiechnął się, usłyszawszy dźwięki fortepianu, gdyż muzyka była jego największą namiętnością. Ciemne, przyprószone siwizną włosy odczesane miał od zgrzanego czoła, które wachlował słomkowym kapeluszem.