Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ ÓSMY.

Jakiś żartowniś wypisał kredą wyraz „Pokój“ na trzech sąsiadujących bramach w małej uliczce naprzeciw Buckingham Pałace.
Napis ten przyciągnął oczy Jimmy Forta, kiedy utykając powracał do domu z przydługiej dyskusji w klubie. Lekki uśmiech wykrzywił jego wąskie, gładko wygolone wargi. Był jednym z tych Anglików, którzy nigdzie miejsca nie zagrzeją; młodość swą spędzają w różnych częściach świata, wśród najróżnorodniejszych konfliktów. Opalony, szczupły, prosty, jak trzcina, twardy, jak stal, cały jakby wycięty z pnia hikory, miał czaszkę i proste czoło wojownika. Należał do typu Anglików, którzy w przeciągu jednego, czy dwu pokoleń stają się typowymi Amerykanami lub typowymi mieszkańcami kolonij; a jednak każdy musiał w Jimmy Fort‘cie poznać odrazu Anglika. Choć dobiegał już czterdziestki, w rysach jego było jeszcze coś chłopięcego, jakaś dziecięca szczerość, rycerskość i zdolność do uniesień, a jego małe, spokojne, szare oczy patrzyły w życie z przekornym humorem. Nosił jeszcze mundur, choć w wojsku już z niego zrezygnowano, przyszedłszy do przekonania, że się na nic nie przyda. Postrzał nogi bowiem, który przez dziewięć miesięcy starano się uzdrowić, okazał się nieuleczalny; pracował więc teraz w ministerstwie wojny, gdzie zajmował się końmi, na których się znal. Zajęcie