Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pożywieniem zakochanych, gdyby ludzie nie karmili ich przemocą innemi potrawami. Jedzenie wydawało jej się czemś niedorzecznem. Siedziała pośrodku całego rojowiska ludzi, jedzących w ohydny sposób. Restauracja zbudowana była na wzór modnych więzień — wokół otwartej platformy biegły szeregiem loże. Powietrze przesycone było zapachem potraw, brzękiem talerzy i muzyką orkiestry. Wszędzie pełno było ludzi w mundurach. Noel oglądała jednego za drugim, aby się przekonać, czy nie zobaczy wśród nich przypadkiem tego żołnierza, który dla niej był ucieleśnieniem życia i całej brytyjskiej armji. O pół do 9tej wyszła i torowała sobie mozolnie drogę poprzez tłum, rozglądając się ciągle jeszcze wśrótl mundurów za tym, za którym tęskniła. Składało się zapewne szczęśliwie, że w jej twarzy i ruchach było coś wzruszającego dla każdego, kto na nią spojrzał. Na stacji podeszła do starego tragarza, wcisnęła mu ku jego zdumieniu szylinga do ręki i poprosiła go, aby się dowiedział, z którego miejsca odjeżdża pułk Morlanda. Wrócił po chwili i rzeki:
— Niech panienka pozwoli za mną.
Noel poszła. Portjer był trochę kulawy, miał siwe bokobrody. Słaby odblask podobieństwa do wuja Boba był może przyczyną, że Noel zwróciła się właśnie do niego.
— Czy to brat idzie na front?
Noel skinęła głową.
— Ach! Okropna ta wojna. Nie będę się martwił, jak się skończy. Patrzymy tu ciągle na odjazdy i przyjazdy; niejedną smutną rzecz się widzi. A tyle mają odwagi ci chłopcy! Nigdy nie mogę patrzeć na zegar, żeby nie myśleć: — Jak ty się wleczesz, zegarku! Chciałbym cię nastawić na dzień, kiedy ci chłopcy powrócą. Kiedy wnoszę do wagonu kufer, myślę: — Jeszcze jeden jedzie do pieklą. Bo to naprawdę piekło, z tego wszyst-