Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mogę wyjechać; a zresztą, odmówiłaby mi po raz drugi. Wie, że jej nie kocham i że jej nigdy nie kochałem.
— Nigdy?
— Nie.
— Czemu więc...
— Zapewne dlatego, że jestem mężczyzną i głupcem.
— Jeżeli to było tylko dlatego, „że pan jesteś mężczyzną“, jak to pan nazywa, to jasnem jest, że nie ma pan żadnych zasad ani wiary. A mimo to prosi mnie pan, bym panu dał Noel; moją biedną Noel, która potrzebuje nietylko opieki „mężczyzny“, ale prawego człowieka. Nie, kapitanie Fort, nie!
Fort zagryzł wargi.
— Nie jestem z pewnością prawym człowiekiem w pańskiem zrozumieniu tego słowa; ale kocham ją ogromnie i opiekowałbym się nią szczerze. Nie mam najsłabszego pojęcia, czy mnie zechce. Ma się rozumieć, że się tego wcale nie spodziewałem. Ostrzegam pana jednak, że mam zamiar spytać się jej i czekać na nią. Kocham ją tak bardzo, że nic innego mi nie pozostaje.
— Człowiek, który kocha prawdziwie, postępuje tak, jak tego wymaga dobro ukochanej istoty.
Fort spuścił głowę; miał wrażenie, jakby był znowu w szkole i stał przed swym wychowawcą.
— To prawda, — rzekł. — Nie będę też nigdy starał się wykorzystać jej położenia. Jeżeli nie będzie dla mnie miała teraz, czy później żadnego uczucia, nie będę jej się naprzykrzał, może pan być zupełnie pewny. Ale gdybym jej jakimś cudownym trafem nie był obojętny, to wiem, że potrafię ją uszczęśliwić, sir.
— Ona jest dzieckiem.
— Nie, ona nie jest już dzieckiem, — rzekł Fort uparcie.
Pierson dotknął wyłogów swej nowej sutanny.