Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z ręką dotykającą ziemi czekał na start stumetrowego biegu. Mignęło mu przed oczyma światełko czyjejś zapalniczki; jakiś żołnierz zapalał papierosa. Dobre to dla tych chłopców, ale nie dla niego; potrzebował całego swego oddechu — karabin i ładunek stanowiły dość ciężką przeszkodę! Dwa dni temu czytał w jakiejś gazecie o tem, co ludzie czują przed atakiem. A teraz już wiedział sam. Był poprostu zdenerwowany. Żeby już tylko ta chwila przyszła i minęła! Nie poświęcał żadnej myśli nieprzyjaciołom, tak, jakby ich zupełnie nie było — jakby istniały tylko granaty i kule, żyjące własnem życiem. Usłyszał gwizdek; oparł nogę na miejscu, które sobie wyznaczył; wspiął się na ręce, tak, jak sobie to przed chwilą wyobraził. — Naprzód chłopcy! — Głowa jego była poza walem, a teraz już całe ciało; uświadomił sobie, że obok niego ktoś upada, że tuż koło niego stoją dwaj ludzie ramię przy ramieniu. Tylko nie gonić, tylko nie złamać szeregu: iść powoli, a jednak na czele. Przeklęte wyboje! Kula rozdarła mu rękaw i drasnęła ramię — piekący ból, jakby dotknięcie rozpalonego do czerwoności żelaza. Granat angielski zaświstał tuż nad jego głową i wybuchł pięćdziesiąt kroków przed nim. Potknął się, upad! jak długi, zerwał się znowu.
Trzech wyprzedziło go teraz! Przyśpieszył kroku i zrównał się z nimi. Dwóch padło. — Mam szczęście! — pomyślał; ujął mocniej karabin i spadł głową na dół w jakiś wybój. Leżały tam trupy! Pierwsza linja niemieckich okopów i ani jednej żywej duszy, żadnego oporu, zupełnie nic! Zatrzymał się, zaczerpnął powietrza, widział, jak ludzie sapiąc i potykając się wpadali do środka. Powietrze rozdarł znów ogłuszający huk armat — był to ogień zaporowy, który ich miał osłonić przed drugą nieprzyjacielską linją. Wszystko w porządku, jak dotąd. A oto i kapitan!
— Gotowiście, chłopcy? A więc naprzód!