Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostremi nabojami gdzie popadło. Konary z trzaskiem z drzew lecą, a echo gra. Ki djabeł?! patrol jakiś austrjacki się pokazał, czy co? Lecz wtacza się na taras sam essauł, oczywiście na nogach z galarety, a z tarasu idzie do jadalni.
— A wam szczo, Iwanie Konstantynowiczu?! — pytam się, z rusińska po rosyjsku.
Essauł żegna się najpierw trzykrotnie przed portretem jakiejś mojej prababki, którą stale po pijanemu brał za Ikonę, niezważając na jej — święć Panie nad jej duszą — nieco ryzykowny dekolt i na pieska jak byk pod pachą, czego zazwyczaj o ile wiem, na świętych obrazkach się nie widuje. Potem zaczyna mi długo, acz trochę niewyraźnie klarować, że sukinsyn Italjaniec, wypowiedział wojnę sukinsynowi Germańcowi i że dlatego kazał sotni strzelać na wiwat.
— Masz babo placek! Ale poco o drugiej w nocy i poco ostrymi nabojami?!?
— Izwienit, Jurij Francowicz, ale jej Bohu, to pomyłka. Z radości patrjotycznej pomyliły się mołojcom naboje, ale za chwilę zobaczycie, co wam ofiaruję — ja, essauł takiej a takiej sotni kozaków dońskich.
Myślałem, że pijanica skończy na tej kanonadzie — zresztą spóźnionej coś o trzy miesiące blisko, gdyż przed trzema miesiącami już, o tych Italjańcach sukinsynach mi rozpowiadał — ale widać, nie było mi przeznaczone spać tej nocy, bo w godzinę później słyszę piekielne kwiki, rżenie