Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zniknął nam z oczu. Poklepałem Izę po szyji — znak nasz masoński, kiedy czegoś fantastycznego od niej wymagałem i dałem jej delikatnie znać łydkami:
— Ano, Izuniu, spóbujmy! Gramolmy się na ten zajęczy Giewont...
Iza lekko zastrzygła uszami i ruszyła bez namysłu. Chwyciła żwirowy grunt pod kopyta i, widząc, że nie da rady, uklękła i na kolanach, błyskawicznemi rzutami, znalazła się na górze. Z drugiej strony toru był taki sam zjazd z pieca na łeb — znowu bez namysłu runęła w dół, cudownie się ześlizgując jak na bobslejach. Zając przepadł, ale od tego dnia naszą pasją były tak zwane Rutschbahny, zjazdy i wjazdy. Doszliśmy do wprawy cyrkowej i imponowaliśmy wszystkim na wszystkich par forcach i cross countrach.
Djabli brali nieraz doborową kalwakadę, która stawała nagle przed murem nieprzebytym, z piachu, żwiru, czy granitu i musiała je okrążać, a my, Iza i ja, lekko i łatwo dostawaliśmy się prostopadle w górę i w dół. I nietylko znała te cyrkowe sztuczki, ale była przytem przedziwnie szybka i wytrzymała. Nieraz jeden gnaliśmy za zającem w licznem towarzystwie i kończyło się na tem, że z całego towarzystwa, z kilku smyczy chartów, zostawało 5 stworzeń: dwa charty, zając, Iza i ja. Poczem wszystko było ledwie żywe, a Iza wracała świeża i gotowa do nowego popisu.