Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie na podłogę i fiksując klucznicę, zaczynał groźnie stołem potrząsać. Jeżli na stole stały jakieś słoiki, czy szklanki, rzecz zapowiadała się dramatycznie.
Czemprędzej wtedy klucznica nabierała marmelady, oczywiście tej nieco nadpleśniałej i podawała na długiej łyżce obrażonej małpie. Jeszcze gorzej! Małpus dawał susa na podłogę i obrywał fartuch klucznicy, która wówczas, półprzytomna z przerażenia rejterowała za drzwi spiżarni. Akcja porzechodziła do rąk kucharza. Ten w przeciwieńskie do klucznicy uważał, że niema nic dość cennego, czemby nie warto było małpy przekupić i wyprosić za drzwi. Najlepsze ciastko, najdelikatniejszy serek śmietankowy, najcudowniej udany krem ananasowy, najefektowniejszy ornament tortu, wszystko poświęcał, byle małpa znikła z horyzontu. Klucznica zaglądała niespokojnie przez szparę w drzwiach, czy aby kucharz nie przeholuje w rozrzutności, a małpus brał kolejno łaskawie, co było najwymyślniejszego i łykał szybko, wypychając sobie woreczki pod brodą, jak balony, poczem obracał się na pięcie, od niechcenia strącił „dla śpasu” jakąś rynkę i wychodził. Zazwyczaj szedł do młocarni. Efekt szalony! Gdy się z hukiem nieco oswoił — rozpędził raz wszystkie robotnice i został sam, na tzw. stole młocarnianym. Trjumf był zupełny, tembardziej, że psy patrzyły z dołu z niedowierzającym podziwem. Pusek zaglądał w czeluści maszyny, dziwował się