Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bować rozmaitych środków pedagogicznych w stosunku do małpusa, który stał się jeszcze dzikszy i zły. Nie pomagały jednak wszelkie środki i argumenty — trzeba było zacząć z innej beczki. Poświęciwszy tedy całość mojej drogocennej fizjognomji, rąk, garderoby ect. wlazłem do klatki i stanąłem jak posąg przed zdumionym i, w pierwszej chwili, wystraszonym małpusem. Przyglądał mi się dobrą chwilę i, raptem, najbezczelniej, skoczył mi na ramiona. Tylnemi nogami objął mnie za szyję, a przedniemi zaczął gmerać w sposób wielce podejrzany w moich kudłach. Ani drgnąłem — przygotowany na najgorsze. Zresztą, skoro tylko mimowoli się poruszyłem, małpus gryzł mnie bezlitośnie w ucho i groźnie wykrzykiwał.
Sytuacja stawała się niemiła, bo i wilgotno zaczęło mi się robić za kołnierzem — dałem tedy drapaka. Nazajutrz, powtórzyłem próbę, usiłując małpę pogłaskać. Dała się głaskać — trzeciego dnia już się wdzięczyła — czwartego założyłem jej uprzążkę i wyprowadziłem na łańcuchu na spacer. Z miejsca zaprzyjaźniła się ze sforą psów, których było przeszło 20 sztuk i które odnosiły się do niej, jak do małego, psotnego, nieco zagadkowego dziecka półludzkiego.
Psy były wszystkie rasowe, importy, z rodowodami bardziej skrupulatnymi, niż sam Hitler wymaga — ale do moich foxterrierów ze słynnej belgijskiej psiarni OBOTRITIA, sąsiedzi przesyłali