Strona:Jerzy Byron-powieści poetyckie.pdf/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
730 
Nie słyszał przekleństw: — dzień szczęściem brzemienny,

Wróżbą lat długich tak jasny, promienny,
Przez łzy niedoli oddawna widziany,
Dzień, coby wszystkie mógł zagoić rany,
Dzień, w którym naraz odzyskałby tyle

735 
W władzy, świetności, chwale, szczęściu, sile...

I dzień ten jego przyświeci mogile!

XVIII

»Słońce w zachodnich już gasło obłokach,
A ja na zimnych wciąż leżałem zwłokach,
Pewny, że nasze tam pogniją ciała;

740 
Wzrok mój się ściemnił, — śmierć potrzebą stała.

Bez tchu, ratunku, bez nadziei cienia,
Ostatnie w niebo wznosiłem spojrzenia.
Lecz gdym tak patrzył okiem już gasnącem,
Kruk mi przeleciał między mną i słońcem,

745 
Co pewno na śmierć nie zaczeka moję,

Ażeby na nas zacząć ucztę swoję.
Latał, i siadał, i znowu się zrywał,
I coraz, coraz bliżej oblatywał.
Wciąż mi on lecąc czernił się na niebie,

750 
A raz tak blisko ujrzałem go siebie,

Żem mógł z łatwością silny raz mu zadać,
Gdybym choć najmniej mógł był sobą władać.
Słaba jednakże walka z pęty memi,
Lekki ruch ręki, skrzyp drapanej ziemi,

755 
Krzyk mój ochrzypły, z trudem wydzierany,

Co nawet nie wart głosem być nazwany —
Spłoszyły kruka: trwożnym pierzchnął lotem...
Odtąd już nie wiem, co się działo potem.
Sen mój ostatni był jak gwiazda lśniąca,

760 
Co wdzięcznie zdala, znów bliżej krążąca,

Wciąż mi się wolnem przemykała snuciem.
Żyłem tem zimnem, płynnem, stęgłem czuciem,
Co nas przy zmysłów ożywia powrocie: —
Znów głębiej w śmierci tonąłem ciemnocie,