Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedząc, co począć z kufrem i dzieckiem, wałęsała się bezmyślnie, a pytana przez ludzi, czego chce, odpowiadała niewyraźnie, bo znając stan rzeczy w Gdańsku, nie wiedziała, czy może podać nazwisko męża.
Ale wreszcie trafiła.
I oto właśnie w chwili, gdy Puszka opowiadał, jak to on, wjechawszy łodzią za wydmę, za którą leśny dojrzeć go nie mógł, rzucił w wodę worek z „rebokiem” i pojechał dalej — przez nieznacznie uchylone drzwi oberży zajrzała jakaś różowa twarzyczka w złotych pełechach i z czarnemi palącemi oczami, a potem z krzykiem radosnym wbiegła mała, zgrabna, bardzo biedno ubrana dziewczyneczka i rzuciła się ku szewiecowi.
Szewiec zerwał się.
— Agnes — mein Agnes, mein Kind, mein Gold, du, du, du! — wołał, jednym ruchem porwawszy dziewczynkę z ziemi i przyciskając do piersi.
Śmiała się, coś niezrozumiale mówiła, a on ją całował, głaskał po głowie, pieścił, aż wreszcie przytuliwszy jej główkę do piersi i huśtając ją, zaczął śpiewać jej kołysankę.
I wszyscy, którzy patrzyli na tę scenę, widzieli, jak z pod zamkniętych, pomarszczonych powiek na wyszarzałą twarz szewieca trysnęło żywe srebro.
A pod drzwiami stała wysoka, chuda kobieta, z rudym osełedcem zsuniętym zawadjacko na prawe ucho, z żylastemi dłońmi, splecionemi na dalekiem wspomnieniu brzucha i powtarzała rozrzewnionym, wzruszonym głosem.
— Er ist doch gut! Ja, er ist gut!
Puszka puścił sok z łatwo łzawiących się oczu i z dużo mówiącą, uroczystą miną poważnie podniósł wgórę wskazujący palec prawej ręki.
Scena ta zjednała szewiecowi powszechną życzliwość.

115