Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdarzyła się raz historja niby komiczna, która jednak skończyć się mogła fatalnie, przynajmniej dla mnie. Było to pewnego szarego, ale ciepłego i cichego dnia. Ciężkie chmury zwisały nieruchomo nad ziemią, lecz deszcz nie padał. Właśnie w kuchni miało się piec chleb. Obnażonemi do łokci, muskularnemi, tęgiemi czerwonemi rękami dziewczęta miesiły ciasto pod nadzorem Prababci, babci i Mamy. Wszystkie te trzy najważniejsze panie od rana tkwiły już w kuchni, jako że pieczenie chleba jest w tak wielkiem gospodarstwie rzeczą wielkiej wagi i doniosłości. Rozumie się, że i ja tam musiałem być, a trzymałem się nie którejś z pań, lecz Kaśki, dziewki kuchennej, do której miałem szczególniejszą słabość, prawdopodobnie dlatego, że była tak głupia i dziecinna jak ja. W pewnej chwili posłano Kaśkę po chróst. Oczywiście ja też z nią poszedłem. Dziedziniec był zupełnie pusty i cichy, jak wymarły. Konie były w polu, bydło na pastwisku, nigdzie ani żywej duszy.
Biegłem za Kaśką, wywijając darowanym mi przez któregoś z parobków długim, giętkim korzeniem, że aż świszczał w powietrzu.
Ogromne zapasy chróstu nagromadzone były pod stajnią, w suchych miejscach nad sadzawką z trzech stron otoczoną zwykłym chłopskim płotem plecionym, a do której spływała też gnojówka ze stajni. Zwykle pływały