Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, aby się nie „urwał“, co mu się też nieraz zdarzało. Mama się tego strasznie bała, ogarniała nas zwykle ramionami, jak kwoka pisklęta skrzydłami, i zapędzała do domu, ale dla nas to była uciecha niebywała. Ta bieganina, pośpieszny tupot nóg byka i fornali, gorączkowe okrzyki, byczy ryk pana Drożdża, ekonoma: — Trzy-maaaj! Łapaj! — wszystko to podniecało nas więcej niż, zdaje się, dziś podniecałyby prawdziwe walki byków.
Minąwszy cztery stodoły i mało wonne chlewy, wyszliśmy na „drogę“, wiodącą ku Wiśle. Ta „drogą“ to było właściwie coś w rodzaju szerokiej ścieżki piaszczystej, zrytej szeroko racicami krów, które tędy pędzono do poju. Tuż po lewej stronie rosło jakieś stare, potężne drzewo, na którem wysoko wisiała tablica z napisem, oznajmiającym, iż tego a tego roku wody wezbranej Wisły osiągnęły aż tę wysokość. Grobla była wtedy na pewno pod wodą.
Wiklina, wiklina, nieprzejrzany gąszcz wikliny, a za nią jasny, stalowy błysk, ruchliwy, płynny — Wisła!
Wszyscy czterej co sił w nogach poskoczyliśmy naprzód.
Nareszcie — jest! Ona! Szeroki, równy, płaski brzeg, piaszczysty, nagrzany słońcem, złocisty, a tak nasycony światłem, że aż oczy bolą patrzeć. Piaseczek drobniusieńki, czy-